Marzenia i plany na dalekie wyjazdy kolibowe były ambitne. Jednak z oczywistych powodów, w obecnych czasach,zapadła decyzja na ograniczenie się do gór w Polsce. W Sudety zawsze jest jakoś nie po drodze w ciągu roku, a w dłuższe wyjazdy od kilku lat wywiewało nas na Ukrainę czy dalej. Dlatego obecnie ten kierunek był idealnym rozwiązaniem.
Zamaskowani w pociągach (zamaskowani -> bo w maskach, heheh…) dojechaliśmy do Szklarskiej Poręby, aby zacząć pierwszego dnia rozruchową trasą przez Góry Izerskie. I już tego dnia, pomimo piekielnego upału, poczuliśmy uroki „przypadkowego” kolekcjonowania szczytów z Korony Gór Polski w Sudetach – średnio ponad jeden szczyt na każde dwa dni marszu.
Pierwszy nocleg to pierwsza z wielu w Sudetach znakomitych wiat noclegowych, urozmaicona dodatkowo obowiązkową grą w frisbee i ogniskiem.
Kolejny dzień to rozpoczęcie wędrówki przez Karkonosze, z Jakuszyc, przez Szrenicę, do Śnieżnych Kotłów, gdzie dołączyły do nas kolejne dwie osoby oraz powrócili nasi kolibowi „nosicze”, z „wyjątkowo potrzebnymi zapasami” na kolejne dni. Pokłony dla Was!
Pod wieczór dotarliśmy do chatki AKT Towarzystwa Bażynowego, miejsca wyjątkowego pod kątem zarówno otoczenia licznymi ostańcami skalnymi, jak i ogólnym klimatem turystycznym.
Rano chatkowy zafundował nam iście przewodnicką wycieczkę po najbliższych formacjach skalnych, okraszoną licznymi historiami z życia chatki, ale o tym to ciii…
Pomimo dość późnej pory wyruszenia na szlak, dotarliśmy w miarę szybko na najwyższy szczyt Karkonoszy i Sudetów – Śnieżkę. Dzięki temu, że był środek tygodnia, udało nam się uniknąć przyjemności obcowania w kolejce na szczyt, jednak nie uciekliśmy od innego problemu – od towarzystwa ludzi kompletnie nieprzygotowanych do wędrówek górskich, ubranych w klapki i wrzeszczących na prawo i lewo… a nie, chwila, to było dwóch naszych kolibowiczów.

To miłe, że pomimo braku jakichkolwiek umiejętności grania na gitarze (poza jednym kawałkiem i to tylko na jednej strunie) ktoś potrafi zrobić zdjęcie prezesa, zaprzeczające temu faktowi. :D
Nocleg w schronisku na Okraju zakończył karkonoską część trekkingu i po zejściu do Kowar ruszyliśmy zahaczyć o Rudawy Janowickie i (jakież zaskoczenie) zdobyć najwyższy ich szczyt – Skalnik.

Na Koniach Apokalipsy – skałkach niedaleko Skalnika. Nie lubię robić zdjęć z twarzami osób, to zbyt oczywiste.
Dzień, który z założenia miał być krótszą wędrówką, zakończyliśmy jednak niewiele przed zachodem słońca przy wyjątkowym wspólnym obiedzie z ogniska na stokach nad Czarnowem. Nigdy bym się nie spodziewał, że na takiej wyprawie zjem z ogniska „burgera” złożonego ze świeżo smażonego mięsa w plackach podpłomykowych / langoszopodobnych. <3
Kolejne dwa dni to przejście niewielkimi pasmami południowej części Gór Wałbrzyskich, żeby dotrzeć w Góry Kamienne. Jedynego dnia gorszej pogody grupa starała się usilnie zgubić prezesa (ja sam z siebie się nie gubię przecież ). Takie pogorszenie pogody zaowocowało jednak w piękne widoki mijanych okolic.
Następny dzień to (znowu ) najwyższy szczyt pasma – Waligóra i dotarcie pod wieczór do ostatniego pasma górskiego na naszej trasie – Gór Sowich. Najwyższy ich szczyt zdobyty kolejnego dnia – Wielka Sowa był okazją do wykonania koncertu pod zatłoczoną wieżą wieńczącą jej kopułę szczytową.
Na Wielkiej Sowie niestety opuściła nas cześć ekipy, w tym też Radek i Gienek dlatego może ja (Kasia), przejmę teraz pałeczkę ;). Po miło przyjętych śpiewach na Wielkiej Sowie ruszyliśmy w stronę naszego ostatniego noclegu. Wyjazd zakończyliśmy w schronisku Zygmuntówka (pozdrowienia dla gospodarza – jakoś nie mogłam znaleźć tej łazienki na 10 piętrze ) śpiewami kolibowych pieśni do 4 nad ranem.
A nie, chwila, znalazło się 3 śmiałków, którzy ruszyli dalej na kilka dni, aby zdobyć kolejny szczyt korony gór Polski – Śnieżnik.